Trudno być artystą w trudnych czasach. Zachowanie
niektórych młodych polskich artystów
żyjących współcześnie przypomina taktykę obraną przez artystów niezależnych w czasach stalinowskiego realizmu
socjalistycznego. Jedni entuzjastycznie przyłączają się do neomarskistowskiego „obozu postępu” .
Inni wypatrują jakiejś niszy, która zapewniłaby im niezależność od terroru
wszechwładnej administracji. Uciekają w prywatność, w intymność, w tak zwany
świat wewnętrzny. Dopóki jeszcze można. Dopóki jeszcze jest to tolerowane. Jeszcze inni starają się usiąść okrakiem na
parkanie odgradzającym dwie różne rzeczywistości. Świadomie rezygnując z
fundamentów swej tożsamości w zasadzie
akceptują neomarksizm i genderyzm. Ale nie do końca !
Filozoficznym hasłem Wydziału Sztuki Uniwersytetu
Rzeszowskiego powinien być obecnie tytuł
rysunku jednego ze studentów tej uczelni: God
bless my ass. Genialne ! Kiedyś prosiliśmy o błogosławieństwo dla duszy, a
teraz … Autor tego heroicznego
zawołania, pomimo swego słowiańskiego pochodzenia, winien otrzymać co najmniej
nominację do nagrody Turnera. Janusz Mogilany, choć licencjat uzyskał w Sanoku,
jest właśnie absolwentem Wydziału Sztuki URz, gdzie niedawno stał się magistrem
sztuki w dziedzinie edukacji artystycznej. Jak w aurze tak niecodziennie
iluminującej uczelni, jak obecna uczelnia rzeszows, w warunkach takiego
nasilenia absolutnego „postępu” i takich promiskuistycznych okolicznościach
dydaktycznych, radził sobie ze swoim młodym ego
licencjat z malowniczego Zagórza.
Młodzi polscy
artyści szukają oparcia w jakiejkolwiek mitologii. Powstał więc mit wyrastający z niczego, bo
czym w istocie jest fakt, że globalna agencja reklamowa Saatchi & Saatchi, której polska filia znajduje się oczywiście
w Warszawie, kupiła j e d e n obraz Wilhelma Sasnala ? Charles Saatchi, specjalizuje się w reklamie
antykoncepcji. Oprócz londyńskiej galerii
prezentującej twórczość współczesnych Anglosasów jest właścicielem londyńskiego baru o
bajkowej nazwie „Mężczyzna w ciąży”. Saatchi, bo to on zapewne decyduje o wszystkim, co dzieje się w
jego galerii i trafia do jego kolekcji, kupił kiedyś za kilka funtów j e d n e g o
Sasnala. Podczas gdy za „dzieła”
, dajmy na to, Damiena Hirsta płaci po kilkanaście milionów dolarów. Oprócz
dzieł Hirsta gromadzi w swej kolekcji
wycenione na nie mniejsze kwoty dzieła Rachel Whiteread, Sarah Lucas, Jenny Saville , Gavina Turka, Douglasa Gordona, Samanthy
Taylor-Wood, Mata Collishawa, Fiona Bannera, Gillian Wearing, Mona Hatoum, afro
- brytyjczyka Chrisa Ofili, Gary Hume’a oraz innych im podobnych. Wszystko
jasne. Tym nie mniej jednak mit, o którym mowa stał się nawozem sztucznym
dzisiejszego polskiego prowincjonalizmu w sferze sztuki. Prowincjonalizmu, jaki
zakłada a priori, że prawdziwa sztuka
polega na naśladowaniu tego, co robią Amerykanie, Brytyjczycy, Niemcy oraz ich
podrzędniejsi pomocnicy. Z tej racji do historii sztuki polskiej przechodzą teraz
tylko ci, których j e d e n obraz zakupił Charles Saachi.
Nie interpretuję, nie objaśniam obecnie prezentowanych
obrazów i rysunków Janusza Mogilanego. Wpisywanie się w obowiązujący aktualnie
bełkot literacki nie ma większego sensu. W
tych pracach widać coś naprawdę autentycznego i estetycznego.
Licencjackie prace dyplomowe Mogilanego pokazywał mi Stanisław Białogłowicz w pięknej
pracowni sanockiej uczelni. Nie
ukrywał wzruszenia typowego dla
pedagogów ukontentowanych postępami swego ucznia. Od tamtego słonecznego dnia
zapamiętałem nazwisko Janusza Mogilanego. Cenię więc autora prezentowanych
obrazów i rysunków. Za bardzo cenię również Stanisława Białogłowicza,
akademickiego nauczyciela i mistrza Mogilanego, który przekazuje swym studentom
szacunek i zrozumienie dla wartości uniwersalnych i ponadczasowych.
Dowodzą tego również obrazy i rysunki Janusza Mogilanego prezentowane na
obecnej wystawie. Przecedziwszy dotychczasowe dokonania tego malarza,
odstawiwszy do kąta akademicką poprawność oraz młodzieńczą potrzebę epatowania
wiedzą o najmodniejszych sposobach przyrządzania postmodernistycznego obrazu, ekstrahujemy
to, co naprawdę najważniejsze w tych pracach. Autentyczne przeżycie obrazu rysowanego lub malowanego, osobiste notatki
szukającego kosmicznego sensu w tajemniczych sytuacjach, w chaotycznych
przejawach świętości życia otaczającego artystę. Doznania szczere i subtelne,
pełne lirycznej poezji. Często także zespolone z żywiołowa erupcją plastycznego
temperamentu. Lawowane rysunki dowodzą rzeczywistego opanowania kuchni
rysunkowej i malarskiej. Narzędzie i materia malarska jest już dla Mogilanego instrumentem,
który całkowicie poddaje się woli artysty oraz jego plastycznym zamiarom.
Białogłowicz przekazał Mogilanemu cała wiedzę o
malarstwie i obrazie, jaka od XIX wieku nawarstwiała się w malarstwie polskim i
z niezwykłym skutkiem została skodyfikowana w krakowskiej pracowni Wacława
Taranczewskiego. Zachodzi wszak pytanie znacznie poważniejsze: Czy Białogłowicz
zdołał przekazać Mogilanemu jeszcze coś więcej ? Podstawową wiedzę o tym, że
malarz, choć ma zwierzęcą dupę, - cytuję fragment tytułu, jaki widnieje również
na rysunku jednego z rzeszowskich studentów Wydziału Sztuki-, to przecież w istocie rzeczy stara się odmalować swą
ludzką duszę, a nie angielsko brzmiącą ass. Choćbyśmy nawet taką ass
„zagnozowali”, „zantropozofowali” lub „zantysakralizowali” na śmierć.
Czy Janusz Mogilany naprawdę poszukuje czegoś takiego,
czegoś podobnego jak to, co od wielu już lat stanowi istotę twórczości
Stanisława Białogłowicza, a co sam Profesor nazywa krótko sacrum. Na takie pytanie staram się odpowiedzieć śledząc prace Janusza Mogilanego zgromadzone
na obecnej wystawie. Nie znalazłem jeszcze przekonywującej odpowiedzi. Na
miejscu autora wystawy pielęgnowałbym ów
dar przekazany przez profesora Stanisława Białogłowicza. Zapewne przekazany z
dobrym skutkiem, w tym względzie brak mi jakichkolwiek wątpliwości. W
dzisiejszych czasach wymaga to odwagi. Może narażenia się na bezceremonialną i
nieprzejednaną krytykę ze strony tych, którzy w prowincjonalnej rzeczywistości
naszej oficjalnej sztuki stanowią blady
odpowiednik Charlesa Saatchiego.
Jacek Kawałek